piątek, 29 czerwca 2012

MOONLIGHT WALTZ TOUR 2012 - 25.04.2012 - WARSZAWA " PROGRESJA "


" Walc z wampirami "
Przeglądając listę nadchodzących koncertów, trafiłem na coś co sprawiło, że przez kilka minut stałem się niedostępny dla otaczającej mnie rzeczywistości. Widziałem tylko jedno : MOONLIGHT WALTZ TOUR 2012 zawita do Polski! Trzy koncerty, trzy miasta : 24.04 - " Zero " - Częstochowa, 25.04 - " Progresja " -  Warszawa , 26.04 - " Pod Minogą " - Poznań.
Po kilku dniach zakupiłem bilet, a pod koniec kwietnia udałem się do stolicy.
Skąd jednak mój entuzjazm ? Co takiego kryje się pod nazwą : " Moonlight Waltz Tour " ?
Wszystko zaczęło się w roku 1994, we Włoszech, kiedy to w wyniku rozpadu zespołu Sepolcrum powstała nowa kapela, która w przeciągu lat wypracowała własne, niezwykle oryginalne brzmienie. Mowa o prekursorach vampiric metalu, żywej legendzie muzyki gotyckiej - Theatres des Vampires.
Wampiry znane są nie tylko ze swego profesjonalizmu i muzycznej doskonałości. Słyną także z kontrowersyjnych koncertów i tekstów piosenek. MOONLIGHT WALTZ TOUR po roku powróciło do Polski, by w dalszym ciągu promować najnowszy album zespołu.
Zanim jednak dotrzemy na tę krwawą ucztę, kupmy bilet na pociąg i spędźmy 4,5 h z obcymi ludźmi...
Podróż przebiegła bez większych ekscesów. Muzyka plus sen ! Oto patent na zabicie czasu. Jedynie, minuta na przesiadkę w Poznaniu podniosła poziom adrenaliny. Pierwszą  godzinę spędziłem stojąc na korytarzu. Przepych w pociągu to rzecz normalna, lecz bywa trudna do zniesienia. Miałem to szczęście (?), trafić na grupę wyłysiałych z własnej woli panów, biegle władających łaciną. Zestaw telefon plus słuchawki, jest jednak niezawodny. Nareszcie jesteśmy - Warszawa Centralna. Jest południe, do koncertu sporo czasu. Z dworca odbiera mnie dziewczyna. Naturalnie, będzie mi towarzyszyć podczas dzisiejszego wieczoru.
Kilka godzin odpoczynku, domowy obiadek i przewidywany repertuar TDV docierający do mych uszu. Czas zleciał w mgnieniu oka. Teraz już tylko kilkadziesiąt minut w środkach komunikacji miejskiej, aż znaleźliśmy się na Bemowie. Mam dziwne wrażenie, że pozostaje ono wiecznie opustoszałe. Jedynie oblegający ławki blokersi dają o sobie znać, głośnym pokrzykiwaniem, najpopularniejszego polskiego słowa. Nie cytuję.
Być może to jest powodem braku widoku rodzinek, na popołudniowych spacerkach. Pod " Progresją " stały już kilkutysięczne tłumy fanów, ochrona z trudem blokowała wejście do klubu ... Z pewnością takich słów mógłbym użyć, gdyby był to koncert np : Metallici. Choć mam wątpliwości co do tego czy " Progresja " pomieściła by wszystkich fanów.
Byliśmy tylko my, a po czasie dołączyła do nas Dominika. Minęło czterdzieści minut zanim otworzono drzwi. Byliśmy wśród pierwszych sześciu osób, które weszły do środka. Pan karzeł obsłużył nas w szatni, a dwadzieścia minut później, bez pośpiechu weszliśmy do głównej sali. Pozostało ledwie pół godziny, a ludzi można było policzyć na palcach. Ucieszył mnie jednak fakt, że bez jakichkolwiek problemów, przepychanek i ciągnięcia za włosy znaleźliśmy się, tak jak w grudniu na Dead Tyrants Tour ( artykuł dostępny tutaj :  http://klasamdz.blogspot.com/2012/01/dead-tyrants-tour-7122011-warszawa.html ) w najlepszym możliwym miejscu. Tym razem jednak koncert miał się odbyć na mniejszej scenie, która była już zastawiona sprzętem i kablami. Siedząc pod barierkami i czekając na upragnioną godzinę dwudziestą, obserwowaliśmy przewijających się z kąta w kąt muzyków. A to pochłaniających ostatni posiłek, a to znowuż biegnących do toalety. Tuż przed rozpoczęciem imprezy w " Progresji " znajdowało się, na oko, jakieś piętnaście, może dwadzieścia osób. Niewiele, ale można było ten fakt przewidzieć. Otóż nie wspomniałem jeszcze o zespołach supportujących  " wampirki ".
Grupa o jakże wspaniałej, zaszczytnej i oczywiście mrocznej nazwie : Mordor, miała przyjemność być jedynym, polskim akcentem, podczas Moonlight Waltz Tour. Szczerze przyznaję, że nie miałem pojęcia o ich istnieniu. Nie miałem też zamiaru zgrywać wiernego fana i maltretować serwisy z tekstami utworów, ucząc się ich dzień przed koncertem, na pamięć. Nie wiedziałem więc czego mogłem się spodziewać. Zanim rozbrzmiały ponure i depresyjne dźwięki, wokalista zespołu uścisnął nam dłonie mówiąc : " Witam! Zespół Mordor, Częstochowa ". To było wielkie przeżycie - przyznaję. Jedno mnie tylko zaskoczyło. Dlaczego poza naszą trójką , nikt więcej (no dobra, może dodatkowo jedna osoba) nie dostąpił tej przyjemności? Odpowiedzi jest wiele, ale coś mi się zdaje, że wyszliśmy mimo realnych faktów, na ludzi, u których płyty Mordoru wylewają sie z szuflad, jak kipiące mleko z garnka. Pierwsi pod klubem, pierwsi w klubie, pierwsi pod sceną - efekt ? Taki oto prezent od Częstochowian. Po chwili, już przez mikrofon powiedział : " Niewielu Was tu jest, ale jesteście ". I Mordor zaczął swoje show. Od samego początku wziąłem się za rozruszanie kręgów, jednocześnie z uwagą wsłuchując się w ciemne, enigmatyczne i epickie kompozycje. Z jakim gatunkiem można utożsamić te cechy ? Oczywiście z gothic doom metalem, którego Mordor (jak się później okazało) jest polską legendą. To dało mi do myślenia. Kocham doom metal. Dźwięki brytyjskiego Paradise Lost czy portugalskiego Moonspell są dla mnie niczym obiekt inspiracji, w postaci urodziwej kobiety, dla poety czy malarza, lub jak przejedzony powód natchnienia w formie jakże cudownych, plastikowych dziewoj dla " artystów " disco - polo. Do czego zmierzam ? Do tego, że cudze chwaliłem, swego nie znałem. Przez pewien czas dręczyły mnie dziwne wyrzuty sumienia. Nie byłem świadom istnienia polskiej sceny doom metalowej. I to nie byle jakiej ! Do czego przekonało mnie czterdzieści minut spędzonych w świecie Mordoru. W połowie koncertu wokalista, Paweł Zieliński, zadał mi pytanie, którego mimo chęci nie usłyszałem . Odpowiadałem więc, że nic nie słyszę. To samo odpowiedziała Marysia. Przeszywający ryk gitar, rewelacyjnie brzmiące bębny i równie znakomite klawisze, nie pozwalały, by jakiekolwiek inne dźwięki je zagłuszyły. Jedynie czyste screamy wokalisty mogły im dorównać. I tak przez blisko 2400 sekund. Po koncercie zapytałem :
" jakie było pytanie ? "
 - " czy jest dobrze ? "
Wyraziłem swą opinię jednym, prostym słowem. W trakcie krótkiej rozmowy poprosiliśmy o setlistę (skan niżej), która chwilę później wylądowała w mojej kieszeni.
Chwila dla technicznych. Co ciekawego się okazało ? Scena jakby się powiększyła. Cóż , sześć osób plus sprzęt, równa się - utrudnienia w ruchu scenicznym. Muzycy z Mordor praktycznie się nie przemieszczali, co okazało się kontrastem do następnego występu.
Przed 21, na scenie pojawił się włoski zespół o przedziwnej nazwie JTR Sickert. Muzykę jaką prezentuje zespół, ciężko jednoznacznie określić. Trzonem jest rdzenny gothic, czyli delikatny głos kobiecy i twardy, surowy męski. Do tego w przypadku Włochów - wręcz punkowa żywiołowość oraz screamy przypominające wokalistykę Jacoby`ego Shaddix`a z zespołu Papa Roach. Jeżeli chodzi o warstwę instrumentalną, to na pierwszy plan wyraźnie wysuwają się industrialne brzmienia, które w połączeniu z szybkimi partiami gitarowymi i solidną perkusją tworzą zimną atmosferę mroku. Podczas występu w " Progresji " JTR Sickert zaprezentowało krótki, lecz z pewnością niezapomniany set, ze swoimi topowymi utworami, m.in : " Libertine "," Crystal Night ", " Portrait Of A Killer ". Nie znałem tego zespołu przed koncertem, a więc i tym razem zostałem mile zaskoczony. W przeciwieństwie do innych zespołów - JTR Sickert nie chcieli marnować papieru na kilka wypunktowanych tytułów, wiec nie było co liczyć na tego typu pamiątki. Jednak to co działo się na scenie było nie byle jaką rekompensatą. Artyści rozruszali publikę, będącą w amoku pomordorowym. Energiczny wokalista tańczył (czyt. rzucał się po całej scenie), skakał, wił się po podłodze i dość często stawał jedną nogą na barierkach, by zyskiwać na ocenie kontaktu z publicznością. A i owszem udawało mu się to. Nie zwracając uwagi na fakt, że biegał jak rozpieszczony dzieciak, przedrzeźniający matkę, albo co gorsza mający ADHD (nie obrażając nikogo, ale tak to właśnie wyglądało), to należy przyznać, że JTR Sickert dało wielkie show. Co jeszcze zapamiętałem z ich występu ?
Świecące jakimiś diodami gitary i mikrofony. Ponad to jakiś dziwny zapach, ni to odór ni woń z francuskiej perfumerii. Unoszący się w powietrzu, duszący, słodki dym. Być może miał on upozorować mgłę - przynajmniej wizualnie. Niejasne zakończenie koncertu słowami : " to będzie nasza ostatnia piosenka ", krótką i burzliwą naradą. W ostateczności zejściem ze sceny. W tym momencie wśród widzów nastąpiło masowe otumanienie. Nie wiedzieliśmy czy mamy klaskać, czy oczekiwać ponownego wejścia na scenę. Chwilę później nadeszła odpowiedź w postaci technicznych. Więc mimo chęci, już nie było komu poklaskać.
Siedząc, oparty o barierki zauważyłem, że przybyło już trochę ludzi. Być może stało się tak za sprawą kolejnego zespołu. Zanim jednak o nim opowiem, chciałbym poruszyć pewną intrygującą mnie kwestię. Jak można, mając możliwość wstępu na cały koncert, nie uszanować supportów, I nie mam tu na myśli obelg, słownych zniewag czy brutalnej krytyki (co i tak często ma miejsce na forach pokoncertowych). Chodzi tu o twierdzenie, że supporty są zbędne, a co za tym idzie, świadome unikanie ich. Oczywiście zawsze lepiej jest mieć wybór itd. Jednak osobiście, miałbym wyrzuty sumienia, gdybym to ja, z pełną świadomością odpuścił sobie, nawet kompletnie nie znane mi zespoły. Czasami bywa nawet tak, że uczeń przebija mistrza - zespół supportujacy daje o wiele lepszy koncert niż główna gwiazda.
Koniec tego wywodu, bo na scenie pojawiła się tajemnicza skrzynia, a kilka minut później formacja Snovonne. Jest to w rzeczywistości solowy projekt utalentowanej wokalistki i autorki tekstów, jednak nie sposób pominąć muzyków, bez których Sno nie mogłaby prezentować swej twórczości szerszej publiczności. Z tego względu, będę wypowiadał się o Snovonne w liczbie mnogiej. Tak, więc tworzą oni muzykę, którą można podpiąć pod Avant - garde symphonic metal lub theatrical modern rock. W ich twórczości można odczuć inspirację dziełami amerykańskiej wokalistki, skrzypaczki, autorki tekstów, kompozytorki i poetki Emilie Autumn. Sno dysponuje nadzwyczajną i zapadającą w pamięć barwą głosu.
Tworzy to wraz z przyjemną i idealnie dobraną warstwą instrumentalną interesującą kompozycję.
Snovonne powinno przypaść do gustu tym fanom gothicu, którzy poszukują nowych brzmień. W obliczu przesytu, powielających się zespołów (aż nadto zainspirowanych Tarją Turunen i dawnym Nightwishem, czy też jedynym w swoim rodzaju głosem Sharon den Adel z kultowego Within Temptation) - fanatycy potrzebują nieco odmiany, Moim zdaniem zespół Snovonne daje im na to gwarancję.
Ale po cóż ta skrzynia ? Okazała się ona siedziskiem wokalistki, która spędziła na niej sporą część koncertu. Interesującym rekwizytem był telefon - mikrofon. Zmodyfikowany głos Sno, oddawał efekt rozmowy telefonicznej. Całość sprawiała wrażenie widowiska opartego na szczegółowym scenariuszu, Ośmieliłbym się porównać to nawet do małego musicalu.
Chwilami miałem poczucie monotonii, jednak była to pozytywna monotonia, która z pewnością urzekła nie tylko mnie. Bardzo przyjemny koncert, muzyka, no i niezaprzeczalnie cudowna, słowiańska uroda Snov. Po koncercie do mej kieszenie trafiła kolejna set - lista. To tylko (aż?) kartka papieru a cieszy tak ogromnie ! (oryginał niżej).
Wreszcie nadeszła 23. Wampiry są okropnie głodne. Zew świeżej krwi przygnał ich aż z Włoch. Jako, że przedstawiłem ich już wcześniej, nie będę przedłużał i zdam relację.
Tym razem wniesiono nagrobki, kości i czaszki - stanowiące elementy scenografii. Był to znak, że na pewno nie będzie to zwykły, podrzędny koncert. W jednym momencie wszystkie twarze zwróciły się ku scenie. Na nią, kolejno, żałobnym marszem wkraczali artyści. Na samym końcu, czarnowłosa wokalistka Sonya Scarlet. Jej wyzywający image sceniczny jest wizytówką zespołu.
Wchodząc na scenę miała na twarzy dużą maskę (zasłaniającą też włosy) , była okryta długą, czarną, prześwitującą szatą a całość uzupełniało mnóstwo ozdób charakterystycznych dla subkultury gotyckiej.   

Jednak stopniowo ubywało jej materiału na ciele, aż pozostała w samej bieliźnie.
Na scenie rzeczywiście stawała się wampirem. Co jakiś czas stawała nogą na barierkach, wyciągając ręce ku fanom, głaszcząc po głowach i twarzach, delikatnie drapiąc po szyjach. Gdy dłonie dochodziły do mnie, czułem dreszcze, jednocześnie uświadamiając sobie, że mam tak bezpośredni kontakt z legendą, podziwianą na całym świecie. Takie złamanie granicy między artystą a fanami jest przepełnione magią. Bezcenne doświadczenie, odczucie i niezapomniana przygoda. W jednej chwili stajemy twarzą w twarz z kimś, kto wydawał się niedostępny, istniejący tylko w wirtualnym wymiarze, za ekranem komputerowego monitora. Każdy kto miał okazję spotkać sławną osobę, z pewnością wie o jakim odczuciu mówię. Sonya w trakcie koncertu kilka razy zmieniała kreacje. Jednak ciągle trwała przy częściowym negliżu. W pewnym momencie weszła z czymś ... dziwnym na ... głowie. Przypominało mi to ... zawieszone w stanie nieważkości dymiące frankfurterki.
Trudno powiedzieć CO ARTYSTA MIAŁ NA MYŚLI , jednak przyciągało to uwagę. Po kilkudziesięciu minutach ciężkiego i mrocznego grania, Sonya kolejny raz wyszła za kulisy. Następny utwór a ja zostaję postawiony pod ścianą. Bo jak tu nie wygospodarować miejsca dla fotografa w żywiole, skoro samemu się wie, że lepiej mieć w kadrze to co chce się w nim mieć. A poza tym jakim chamem trzeba być, żeby uniemożliwić fotografowi robienie zdjęć, które będą w przyszłości pomagały w odtwarzaniu wspomnień. Czy wyobrażacie sobie, że koncert, lub inne wydarzenie na które czekaliście z niecierpliwością, w żaden sposób nie zostało udokumentowane ? Przerażony tą wizją nie robię problemów i cierpliwie czekam ... czekam ... czekam ... Dać palec to już chce całą rękę ! A wydawać by się mogło, że minusy najlepszych miejsc nie istnieją. Wszystko psują natrętni fotoreporterzy, wobec których okazałem jednak zrozumienie - mimo braku " zdechłego " : " dziękuję " i przepychania się, JAK ŚWINIA DO CHLEWA. Paradoks, czy po prostu brak kultury ? Stronić od chamstwa,  by chamstwem zostać poszczutym !
Koncert z każdą chwilą stawał się coraz bardziej ekscytujący, a także zaskakujący. Wampiry dawały z siebie wszystko i było widać, że bawią się równie wyśmienicie jak zgromadzeni w " Progresji ". W pewnym momencie z przyciśniętych do siebie dłoni wokalistki zaczęła płynąć krew. To się nazywa - efekt specjalny ! Czerwona maź opadała kropelkami na podłogę. Sonya podeszła do pierwszego rzędu i kilku osobom zrobiła krwawy makijaż. Wśród tych szczęśliwców byłem także ja. To było dziwne, aczkolwiek niezapomniane przeżycie. Koniec set-listy - koniec koncertu. Ten wniosek był pierwszym, po opuszczeniu przez muzyków sceny. Przechyliłem się przez barierki, żeby sięgnąć zaplamioną sztuczną krwią kartkę. Nagle zorientowałem się, że to jeszcze nie koniec.Odłożyłem ją na swoje miejsce, na co niektórzy parsknęli śmiechem. Owacje przyciągnęły Włochów z powrotem na scenę. Trzy bisy, podziękowania i zasłużone brawa. Tym razem to prawdziwy koniec ...
Marysia zgarnęła pałeczkę perkusyjną ! Ja, trzecią dziś set - listę ! Dla fana to coś więcej niż pamiątka. To muzyczne relikwie, które tak jak relikwie świętych, przetrwają jeszcze długie wieki po ich śmierci.
To jednak nie koniec ! Po koncercie udało nam się złapać Sonyę, która zmieniła kreację i uczesanie, przez co wyglądała zupełnie inaczej. Na set - liście pojawił się autograf, a poza tym, jak widać niżej, udało nam się zrobić pamiątkowe zdjęcie z naszą idolką. To wszystko było po prostu niesamowite ! Emocje ciężko dokładnie opisać słowami, je trzeba poczuć na własnej skórze.
Pan karzeł oddał kurtki, a my pomału mówiliśmy " dobranoc ", wiecznie śpiącemu Bemowie.
Wydarzenie, choć przyciągnęło zaledwie, około 50 osób należy zaliczyć do jak najbardziej udanych. Zarówno dla fanów, jak i dla samych artystów.
A ja ? Już nie mogłem doczekać się kolejnych koncertów i oczywiście powrotu Theatres des Vampires do Polski. Następna relacja : URSYNALIA 2012.

MUZYKA ŁĄCZY LUDZI !!! PAMIĘTAJCIE ! :)

Wspominane w relacji set - listy (dojdą wkrótce), kilka zdjęć oraz filmików.
Fotografie muzyków pochodzą ze strony
http://mordimer.wordpress.com/ zachęcam do odwiedzenia !




























2 komentarze:

  1. To był niesamowity koncert! Dokładnie tak jak napisałeś: "Bezcenne doświadczenie, odczucie i niezapomniana przygoda."! ;)) Świetna recenzja! Uwielbiam Twój styl pisania! :)

    OdpowiedzUsuń