poniedziałek, 23 stycznia 2012

DEAD TYRANTS TOUR - 7.12.2011 - WARSZAWA, PROGRESJA

                                          " Muzyczna wyprawa w legendarny świat Wikingów i Skandynawii "

6.15 - bezlitosny budzik wyrywa mnie ze snu i swym dźwiękiem przypomina w jakim celu to robi. Zabrzmiała " Pakanajuhla "  i w ten sposób rozpoczął się dzień z folk metalem.
Gotowi ? Więc... NA PROGRESJĘ !!!
7.30 - jesteśmy na przystanku pod wschowskim NETTO, skąd udamy się na leszczyński dworzec PKP.
Wielkopolska wita nas zimowym przymrozkiem.Zostało 10 minut do odjazdu. Teraz do kasy po bilety i biegiem do pociągu.
8.15 - ruszamy punktualnie, w kierunku Poznania.Czasami wśród tylu obcych osób nie można czuć się wystarczajaco pewnie. Dlaczego ludzie tak dziwnie nam się przyglądają ? Czy to oznaka przerażenia, akt ciekawości, czy może próba zademonstrowania skrytej w głębi umysłu nietolerancji ?
Chyba jednak nic z tych rzeczy - my po prostu wyróżniamy się z tłumu. W tym momencie zatrzymajmy się na chwilę, by wysłuchać o co tutaj właściwie chodzi.
Jest środa, 7 grudnia 2011. Już za kilka godzin, w stołecznym klubie PROGRESJA będzie miało miejsce wielkie wydarzenie. Do Polski przybywają trzy znakomitości, światowej sceny folk metalowej.Z poczatku, MILITARY CAMP FESTIVAL - WINTER EDITION a ostatecznie w wyniku komplikacji - jeden z punktów na mapie, europejskiej trasy koncertowej DEAD TYRANTS TOUR  z udziałem CRIMFALL, MOONSORROW (Finlandia) oraz TYR (Wyspy Owcze).
W związku z tym postanowiłem wybrać się na ten koncert. W wyprawie towarzyszy mi siostra. Nie wstydzimy się ulubionej muzyki, co ma wyraźne odzwierciedlenie w naszym wyglądzie zewnętrznym - stylu ubierania się. Można się przyzwyczaić do niemiłych spojrzeń, bądź też komentarzy. Tym razem skończyło się na tym pierwszym.
Wracając ze świata myśli i refleksji dotyczących przestarzałego już tematu nietolerancji, dociera do mnie wiadomość, że wykryto pasażera " na gapę" :
" Zgubiłem torbę z dokumentami..." - czy ktokolwiek by mu uwierzył ? Odpowiedzcie sobie sami.
Poznań wita ! Teraz jedyne 40 minut oczekiwania i systematycznego zabijania czasu na wszelkie legalne sposoby.
10 minut opóźnienia ? Nie jest tak źle. Doczekaliśmy się. Pociąg relacji Szczecin - Białystok, już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie komfortowego i godnego zaufania środka transportu. Wolne miejsca, bagaże na półki, czas na długo oczekiwany sen... Praktycznie niesłyszalny dźwięk pędzącej maszyny jest nadzwyczaj relaksujący...zasypiam...<ŁUP> " Bilety do kontroli ! " - oczywiście rozumiem, takie zadanie ma konduktor, to jego obowiązek - żegnam go uśmiechem. I znów spokój...błogo...cicho...przyjemnie...<ŁUP> " Kawy ? Herbaty ? ". Na całe szczęście ktoś mądry stworzył termos, a ja w naturalnym szoku nie krzyknąłem " Sok " (nawiązując do skeczu reklamowego Kabaretu Mumio).Może tym razem ?,,, Do trzech razy sztuka...<ŁUP> " Przepraszam, czy tu wolne ? ". Poddaję się, dochodząc do wniosku, że moje próby zmrużenia oka są na nic. ISTNY DZIEŃ ŚWIRA !
Mijamy wielkopolsko - mazowiecką granicę. Koło...Kutno...Łowicz...Sochaczew...Warszawa Zachodnia...i koniec podróży - WARSZAWA CENTRALNA.
Od razu poczuliśmy wielkomiejską przestrzeń, a gwar jaki panował dookoła, paradoksalnie - nie przytłaczał, lecz wypełniał dozą swego rodzaju euforii. Tym samym zachęcając do wejścia w szeroko otwarte czeluście tętniącego życiem miasta. Z dworca odbiera nas moja przyjaciółka Marysia, która pomoże nam odnaleźć się w stolicy towarzysząc od tego momentu do chwili odjazdu powrotnym pociągiem. Do koncertu mamy jeszcze ponad 3 godziny.
W kiosku kupujemy wszelkie niezbędne bilety, po czym obieramy kierunek - Złote Tarasy. Nie sposób przejść obojętnie obok tego miejsca będąc w Warszawie. Szklane zadaszenie przypominające swoim kształtem morską falę, automatycznie przyciągnęło moje spojrzenie. Widok lśniącego tysiącem światełek centrum sprawiał imponujące wrażenie. Resztę czasu spędziliśmy popijając najlepszą w stolicy kawę i dyskutując o widowisku, którego już za kilkadziesiąt minut staniemy się świadkami.Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc udaliśmy się pod ARKADIA. W prawdzie tylko po to, by zrobić sobie na pamiątkę zdjecia. Jednak widok, który ujrzeliśmy był bezcenny. W dodatku imponujące ozdoby świąteczne nasycały budynek pięknem. Dla miejscowych codzienny widok, dla mnie widok warty zachodu. Po pół roku wracam na Bemowo. Choć jestem tu dopiero drugi raz, mam ogromny sentyment do tego miejsca. Czerwcowy Sonisphere Festival zarysował w mej pamięci niezapomniane wspomnienia. I byłem pewien, że podobnie będzie w przypadku Dead Tyrants Tour.
Pustymi ulicami kroczyliśmy ku ukrytej w ciemności, niepozornej, nie rzucającej się w oczy Progresji. Miałem wrażenie, że całe Bemowo zamarło a czas stanął w miejscu...
Chwilę później, tuż przy wejściu, natknęliśmy się na dwoje, z lekka poirytowanych ludzi. To co było do przewidzenia, okazało się rzeczywistością - około godzinne opóźnienie. Przez to też nie można było wejść do klubu. Po krótkiej chwili namysłu postanowiliśmy pójść na herbatę do pobliskiej restauracji.
Pół godziny później wróciliśmy do otwartej już Progresji. Naturalnie - trzeba było jeszcze przejść przez kontrolę ochroniarzy, oddać bagaż do depozytu i kurtkę do szatni. Spokojny i pewny siebie otworzyłem plecak. W tej samej chwili nawiedziła mnie jedna, krótka myśl : " scyzoryk ", która została przerwana słowami dumnego z siebie ochroniarza : " co my tu mamy... " . Tym samym zostałem zmuszony do okazania całej zawartości kostki. Jej opróżnienie zajęło mi kilka minut. Wcześniej, dla zaoszczędzenia na depozycie, wtłoczyłem ubrania i kosmetyki siostry do swojego plecaka... Cóz, z pewnością widok takich rzeczy w kostce metalowca, dla niektórych mógł być szokujący. Miny przechodzących obok osób na to właśnie wskazywały..
Scyzoryk wyladował w kieszeni ochroniarza, który poinformował mnie o tym, że po koncercie będę mógł go odebrać. Teraz już tylko okazanie biletu, pozostawienie zbędnych rzeczy i oczekiwanie w holu.
Zacząłem rozglądać sie dookoła, podziwiając ściany obklejone plakatami, promującymi koncerty jakie miały już miejsce w Progresji.
Nagle drzwi do głównej sali otworzyły się. To oznaczało jedno... biegiem pod scenem ! W ten sposób, bez przepychanek zyskaliśmy prawdopodobnie najlepsze miejsca. Na środku, tuż przy barierkach, na oko zaledwie dwa metry od sceny. Część z ponad stu zgromadzonych osób poszła w nasze ślady. Byli też i tacy, którym nigdzie się nie spieszyło, a wręcz przeciwnie, pozostali orzy barze, ze spokojem sącząc piwo. Na ścianie tuż za perkusją widniała już wilka, czarna płachta z logiem Crimfall. Minęła dziewiętnasta. Blask świateł i laserów skupił się na scenie, na której pojawili sie muzycy. Zdążyłem zapoznać się z twórczością, tego dotąd nieznanego mi zespołu na kilka dni przed koncertem. Połączenie ciężkich, metalowych brzmień i linii melodyjnych charakterystycznych dla folk metalu wraz ze screamami, wspieranymi przez kobiecy wokal rodem z kapel symphonic metalowych, dawał niemałą nadzieję na ciekawy koncert. Crimfall - młody i mało znany w Polsce zespół, jako support miał dość trudne zadanie. Jak sobie poradzili ? Pierwszą rzeczą na jaką zwróciłem uwagę, były stroje jakie przyodziali Finowie. przypominały one bowiem, kreacje pierwotnych Skandynawów.Na twarzach mężczyzn, mozna było zauważyć czerwone plamy i kreski, które miały imitować krew. Rozpoczął się koncert. Wokalistka Helena przywitała polską publiczność i przedstawiła zespół słowami " We are Crimfall, from Finland ". Na rozgrzewkę coś co natychmiast wpada w ucho - " The Crown of Treason ". Utwór pobudził publiczność.Porwany przez płynące zewsząd dźwięki dołączyłem do headbangujących osób.Później było już tylko lepiej : " Frost Uppon Their Graves". " Ascension Pyre ", " Storm Before the Calm ", " Son of North ", " Wildfire Season ", " Silver and Bones ". W takiej kolejności prezentowały się zagrane przez Crimfall utwory. Setlista oparta głównie na najnowszej, drugiej płycie zespołu " The Writ Of Sword ". Wokalista przy wolniejszych biciach perkusji, raz po raz uderzał się pięścią w pierś. Koncert, przypominał momentami dobre widowisko teatralne, przy czym wszystko wyglądało naturalnie i bardzo autentycznie. Nie było to zwyczajne " odwalenie pańszczyzny ". Muzycy doskonale wcielili się w role pierwotnych Skandynawów. Czułem ich pasję do tego co robią zawodowo, przez pełne 50 minut, tego magicznego koncertu. Często narzeka się na brak kontaktu artystów z publicznością. Jednak w tym przypadku, niem ozna było nikomu, nic zarzucić. To tyle jeżeli chodzi o kwestie artysyczną. Wróćmy pod scenę.
Przy mniej więcej trzecim utworze, pewna, wyraźnie młodsza ode mnie dziewczynka zapytała : " znajdzie się miejsce ? Bo chcę pobujać włosami ". Nieco zaskoczony, przesunąłem się wiedząc, że piszę się na niewygodny ścisk. Chwilę później, kolejna, tym razem starsza dziewczyna, wbiła się bez zapytania z drugiej strony, do granic możliwości ściaśniając podbarierkowy rząd. Praktycznie bezustanny headbang, w tym momencie został uatrakcyjniony. Przynajmniej dla mnie, ponieważ czułem jak w moją twarz, uderzają lecące to z prawej, to z lewej strony, długie, blond włosy wspomnianych dziewcząt, Po kilkudziesięciu minutach, koleżanka z prawej była juz wyraźnie nietrzeźwa. Usiłowała coś mi powiedzieć, a tym samym przekrzyczeć muzykę. Nieświadomy treści jej słów, przytakiwałem. I tak do końca CAŁEGO wydarzenia... Crimfall schodził ze sceny, nagradzany gromkimi brawami. Najwidoczniej nie tylko mnie zachwyciło ich show. Nastąpiła przerwa, scenę zajęli muzycy techniczni, a tłum po części się rozszedł.Dostatecznie rozgrzani wymieniliśmy kilka zdań na temat ogarniajacych nas emocji, pozostając przy scenie. Cóż, warty podkreślenia jest fakt, iż nietrzeźwa dziewczyna w dalszym ciągu usiłowała nawiązać ze mną konwersację... problem w tym, że nawet w tej względnej ciszy, nie zrozumiałem ani słowa z jej komicznie brzmiącego bełkotu.
Nieuchronnie zbliżał się moment, na który tak ługo czekałem. Płachta Crimfall zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się inna. Tym razem z logiem MOONSORROW. Kolejna fińska ekipa, bardzo dobrze znana fanom folk i viking metalu, śpiewajaca w swym ojczystym języku, grająca ciężką, pełną energii, momentami melancholijną muzykę, tworzącą niepowtarzalny klimat, który przenosi nas w dalekie krainy naszej wyobraźni. Finowie zostali przywitani przez publiczność tak jak na mistrzów przystało.Tradycyjnie, ich skórę pokrywały czerwone ślady przypominajace krew. Zaczęli utworem " Tahdeton ". Za naszymi plecami utworzyło się pogo, którego mimowolnie staliśmy się uczestnikami. Od czasu do czasu ktoś odbijał się od moich pleców, kiedy ja dzielnie trwałem przy swym postanowieniu - headbang do granic wytryzmałości. Kolejne dwa utwory, czyli bilsko ośmiominutowa " Sankarihauta " a także trzynasto i pół minutowa " Raunioilla ", były dla mnie bardzo miłą niespodzianką. I w zasadzie w tym momencie mógłbym zaliczyć koncert do listy najbardziej udanych. Biorąc pod uwagę także fakt, że zespół, a w zasadzie jego wokalista, wzorowo utrzymywał kontakt z widownią. Poza wymienionymi wyżej utworami, Moonsorrow zagrał jeszcze cztery inne, równie długie i epickie kompozycje : " Koylionjarven Jaala(Pakanavedet II) ", " Jotunheim ", " Sankaritarina " (z magicznym chórkiem wspomaganym, jak zwykle przez publiczność) oraz " Kuolleiden Maa ". Co tu dużo mówic. Pełen profesjonalizm, fascynujące efekty świetlne oraz bardzo dobrze zbudowana setlista sprawiły, że moja sympatia do Moonsorrow siegnęła zenitu i z niecierpliwościa będę oczekiwał ich następnej wizyty w kraju nad Wisłą.
Moment, którego z pewnoscią nigdy nie zapomnę. Podczas utworu " Sankaritarina ", poza wspólnym śpiewem, stojący w pierwszym rzędzie (mój wzrok nie siegał w tym momencie ludzi zgromadzonych z tyłu) kładąc ramiona na karkach swych sąsiadów utworzyli jedną, spójną, żywą masę. To była wyjątkowa chwila, ukazująca fanów jako jedną, wielką rodzinę. Burza oklasków, gwizdów i publiczność skandująca : MOON-SO-RROW, MOON-SO-RROW... - o to co towarzyszyło znikającym za kulisami Finom. Ponownie sceną zawładnęli muzycy techniczni. Szum w głowie, ból kręgów i zdarte gardło - stały zestaw, do którego już się przyzwyczaiłem.
Na samym końcu, na scenę wkroczył jeden z najpopularniejszych obecnie zespołów folk-metalowych. Prosto z Wysp Owczych, powracający, po raz kolejny do Polski - TYR. Przyznam się, że grupa ta znana mi była jedynie z nazwy, wiec z zainteresowaniem wsłuchiwałem się we wszystkie osiem zaprezentowanych kompozycji. Nie wiedziałem czego mogę się po nich spodziewać. Już po pierwszych utworach doszedłem do wniosku, że muzyka jaką prezentują Farerzy to energiczny, szybki folk metal z domieszkami heavy metalu. Trasa koncertowa DEAD TYRANTS TOUR  promowała najnowszą płyte TYR`a - " The Lay Of Thrym ", (którą można było nabyć podczas koncertu).Na tej podstawie muzycy utworzyli swoją setlistę : " The Lay Of Thrym ", " Shadow Of The Swastika ", " Flames Of The Free ", " Take Your Tyrant ", " By The Light Of The Northern Star ", " Hail To The Hammer ", " Hold The Heathen Hammer High ", " By The Sword In My Hand " . Chociaż pierwszy raz w życiu słyszałem Tyr, bawiłem się świetnie. Muzycy swymi skocznymi balladkami rozruszali polską publiczność, mieli z nią dobry kontakt, a sami pozwalali sobie na łykanie czegoś mocniejszego w trakcie koncertu.Marysi dopisało szczęście - zgarnęła kostkę gitarzysty.
Na mnie samym, Tyr wywarł pozytywne wrażenie, więc z pewnością nareszcie zacznę go słuchać. Podobnie jak dwa poprzednie zespoły, tak samo i ten schodził ze sceny w otoczeniu wiwatów i braw. I tak Dead Tyrants Tour przeszedł do historii... Co wierniejsi fani, w tym także  nasza trójka została na chwilę, oczekując wyjścia muzyków do fanów. Niczego podobnego jednak się nie doczekaliśmy. W granicach północy opuściliśmy zamykaną już Progresję i zmierzaliśmy ku przystankowi. Umyślnie pozostawiłem swój scyzoryk ochroniarzowi, ponieważ padałem z nóg i marzyłem tylko o śnie i odpoczynku. Jednak czas leciał wolno, bardzo wolno...a ja momentalnie odzyskałem energię i znów poczułem, że żyję, że rozpoczynam nowy dział swojego życia.Tak muzyka i emocje z nią związane połączyły dwoje, młodych ludzi. Tak rozkwitła miłość...
Autobusem na Centralny. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Z Centralnego samochodem do Cieciszewa (wioska w okolicach Warszawy). Późna kolacja - prysznic - od 3.00 sen...
Poranna pobudka - przygotowania do wyjścia. Gotowi ? Więc w drogę powrotną...do domu.
Pamiątkowe zdjęcie pod Pałacem Kultury i Nauki i znów na Centralny. Nie lubię pozegnań, chyba tak jak każdy.
Gdy już zająłem miejsce w pociągu, spojrzałem przez szybę. Pamiętam tylko jej pełne dobroci spojrzenie i to, że przebiegła jeszcze kilka metrów, nim nasz pociąg zniknął w ciemnym tunelu...
Podsumowując - bez dwóch zdań o Dead Tyrants Tour, tak szybko nie zapomnę. Brawa dla organizatorów imprezy, którym udało się doprowadzić ją do skutku, a także dla zespołów za idealnie wykonaną pracę, lecz przede wszystkim dla tych ponad stu wiernych fanów, którzy postanowili przybyć na Dead Tyrants Tour. Stworzliśmy sobie sami, wspólnymi siłami magiczny klimat, który z pewnością każdego z nas na swój sposób zadowolił. A ja utwierdziłem się w przekonaniu, że muzyka łączy ludzi, pomaga budować mosty porozumień, przyjaźnie a nawet wielkie miłości.









Dla sprostowania - fotografie prezentują zespoły MOONSORROW i TYR podczas opisanego przeze mnie koncertu a zostały wykonane przez http://www.kararokita.pl/ - zachęcam do odwiedzenia bloga !!


Dorzucam jeszcze kilka swoich, pozakoncertowych zdjęć :